Gwiazdy przeszłości



Przeszłość to lekcja na przyszłość. Chodzi o to, żeby wpoić wiedzę na tyle, aby nie musieć do niej wracać.

Pomimo tych wszystkich nocy, które razem spędziliśmy najbardziej lubię wracać wspomnieniami do jednej. Pamiętam wszystkie składane obietnice. Robiliśmy to tak dziecinnie nie zważając na otaczający nas świat. Nie należało to do rzeczy codziennych. Najlepiej pamiętam jedną obietnicę. Razem się na nią zgodziliśmy, razem nam zależało. A później złapała nas rzeczywistość i nie chce puścić aż do teraz. Te wszystkie noce jednak nic nie znaczyły, a ja jak zawsze musiałam odłożyć wyobraźnie na najwyższą półkę w moim sercu, żeby przez przypadek nie mieć do niej dostępu.

Myślałeś, że mnie znasz, ale to jedynie doprowadziło nas do nieubłaganego końca. Kto mógł przypuszczać? No właśnie najgorsze w tym wszystkim jest to, że my mogliśmy to przewidzieć. Nikt przecież nas nie zmuszał, nikt nie dyktował warunków, a jednak okazałeś się tą osobą w życiu, której najmniej potrzebuję. A i jeszcze jedno. Nie lubię być nazywana tak, jak do mnie mówisz. Czas się przestawić na nowy tryb w życiu, wrócić do kolorów, które są bezbarwne, albo i przeźroczyste. Było fajnie, już nie jest. Zamykam się na świat, na ludzi i na Ciebie. Wszystkiego wyszło za dużo, a ja znów okazałam się za mało silna. Czeka nas rozłąka, którą tylko jedno z nas wytrzyma. Wiem, że to nie będę ja. Dlaczego? Bo mówię, co myślę, a to prowadzi mnie do zguby. Zgubiłam się w życiu, w Twoich oczach, w słowach i Twoich myślach. Znam je, pomimo, że razem ustaliliśmy, że telepatia nie istnieje. Tylko, że ja czuje to, co Ty, czuję Twoje myśli, bo moje są takie same. Zanurzam się w wannie. Moja głowa jest już dawno pod wodą. Wypuszczając bąbelki, widzę jak pękają nad taflą wody. Wynurzam się. A gdyby tak zasnąć? Od dłuższego czasu zbieram w sobie siły, ale znów kończy się na tym, że wychodzę. Zaczynam na nowo smutny i ponury dzień, który na pewno nie znajdzie się na liście tych najlepszych. No chyba, że mnie czymś zaskoczysz. Wiem, że nie. Ciebie przecież już nie ma. Nie chcę już o Tobie pamiętać. Zaczyna boleć mnie głowa, więc wracam do łóżka, a w oczach pojawiają się znajome diamenty. Nikt nie wie, że płaczę. Chociaż to nie płacz... od jakiegoś czasu jest podział na płacz z bólu fizycznego, gdy się coś stanie, uderzę się bądź upadnę, później jest płacz z bólu psychicznego, gdy boli mnie to, że coś się nie stało, gdy tego chciałam. A później jest ten płacz, przez który łzy tylko delikatnie kręcą się w oku i gdy jest ich za dużo, po prostu spływają po mojej twarzy. To właśnie są diamenty. Dzisiaj jest ich zdecydowanie zbyt duża ilość. Zaczynam mrugać, ale powstrzymuję dalszy płacz. Siada mi psychika, która boli i tęskni. Kolejny dzień, noc, dzień i noc. Żyję, ale co to za życie.

Otwieram kolejną butelkę wina. Jedna dziennie już nie wystarcza. Jestem trzeźwa na tyle, żeby czuć, ale na tyle nietrzeźwa, żeby nie czuć. Moje myśli już nawet nie są rozbiegane, są w kompletnym chaosie, którego nie potrafię w żaden sposób uporządkować. Może nawet nie chcę tego robić. Spędzam dnie przed komputerem, bo tak jest mi najwygodniej. Piszę, nie przejmując się konsekwencjami, bo nikt tego nie widzi. Nie śpię po nocach, odsypiam za to w dzień. A w wannie nadal waham się, czy nie zasnąć.

Dni mijają za szybko, a noce stanowczo za wolno. Dni, które spędzałam z Tobą odeszły w niepamięć, a noce pozostają jedynie niespełnionymi marzeniami, które chciałabym, żeby powróciły do mojego życia. Moja historia jest stosunkowo prosta. Byłeś i Cię nie ma. Moje życie złapało chorobę niepowodzeń na każdej z dróg, mój umysł się poddał, a ciało przestało walczyć. Gdy byłam w szpitalu ponad dwa miesiące, dosłownie nikt mnie nie odwiedził. Pielęgniarki jedynie zapytały czy jak zostanę wypisana do domu, to będzie miał kto o mnie zadbać. Powiedziałam, że oczywiście. Naturalnie było to kłamstwem, a ja przez cztery miesiące traciłam siły. Zakupy robiłam przez internet, ale nie jadłam obiadu i kolacji. Jedynie coś przygotowanego już w markecie, do mikrofalówki i skończone. Kosztowało mnie to niebywałego wysiłku fizycznego. Dałam radę. Nie wiem czemu, wiedziałam, że prościej było by odejść. Tylko, że kiedyś przed samą sobą obiecałam sobie, że zawsze dam radę i tej obietnicy nie byłam w stanie złamać. Umowa z samym sobą, której złamanie kosztowałoby mnie po prostu życiem. I tu nie ma żadnej dalszej historii. To po prostu koniec, bez nadziei.

Dzisiaj w nocy płakałam. Czułam jedynie ból, pustkę i zapomnienie. Pamiętam jeszcze ten ścisk w gardle. Nie chce takiego życia. Nie chce już mieć koszmarów. Sen nie przyszedł szybko. Nie był tez łaskawy. Był wszystkim tym, czego się bałam i nie miałam nikogo, kto mógłby przegonić koszmar. Zaczynam się bać nawet samej siebie, już nie chodzi o porę dnia czy nocy. Strach przychodzi nagle, pojawia się w głowie, przejmuje kontrolę nad ciałem i nie zamierza puścić. Oczywiście ja nie mam siły się bronić, wiec coraz bardziej zamykam się w sobie. Czy tak jest łatwiej? Tak, nie muszę walczyć, nie marnuje energii, której i tak nie prawie nie zostało. Jak długo tak dam rade? Dzień, dwa, tydzień? Myślę, ze mogę to liczyć w latach. W końcu żyje tak od zawsze. Koszmary były ze mną od zawsze, nigdy nie chciały odejść. Zawsze mnie pokonywały. Każdy na swój sposób. Każdy tak samo bolesny. Kiedyś był ktoś kto potrafił je przegonić. Kto swoją obecnością potrafił sprawić, ze każdy koszmar zamieniał się w piękny poranek ze wschodzącym słońcem. Jedna osoba na tyle ludzi żyjących na świecie. Niestety to minęło. Nie pamiętam już życia bez koszmarów. Piękne poranki widzę jedynie jak za mgła. Zmieniło się wszystko. Cała ja. Gdy odszedłeś każdy koszmar przybrał na sile. Każdy koszmar podwoił się, a ja ginęłam w każdą noc. Po dwa razy. Przeżywając ten sam ból, który był nie do zniesienia. Moje łzy przestały zważać na godzinę. Kiedyś płakałam tylko w nocy, teraz potrafiłam wybuchnąć w każdym momencie. Nikt nie pytał o przyczynę. Byłeś nią Ty, koszmary i wiele innych rzeczy w życiu, które akurat stawały się problematyczne. To nie tak, ze się użalałam nad sobą. Nie potrafiłam po prostu inaczej wypuścić z siebie tego bólu. Rozrywał mnie na kawałki pozostawiając jedynie nadzieję, która z każdym dniem umierała coraz bardziej.

Znów mam poranione ręce, na własne życzenie. Wiedziałam jakie będą skutki, ale nie potrafiłam przestać. Pomimo bólu czułam się dobrze, nie zemdlałam tym razem. Właściwie to z każdym podejściem było łatwiej. Nie wiem czy to ja przyzwyczajałam się do bólu czy ból do mnie. Było mi dobrze, było mi lepiej, wiec za każdym razem chciałam doświadczyć więcej bólu, żeby wszystko naprawić. Przede wszystkim naprawić swoja głowę, swoje podejście. Nie ważne, że czymś takim tylko psułam każdą rzecz, każdy kawałek siebie po kolei. W tamtej chwili liczył się tylko ból. A rany goiły się w zwolnionym tempie. Jakbym musiała dojrzeć do tego, co robiłam. Jeśli w ogóle się dało. Nie obchodził mnie pytający wzrok każdego kto to zobaczył. Przecież nikt nie pytał, a to przecież było wołanie o pomoc. Nawet jak chciałam coś powiedzieć to słyszałam tylko nowy temat, bez możliwości zmiany go na poprzedni. Dostałam kiedyś wizytówkę, miałam się zgłosić po pomoc. Gdy zadzwoniłam nikt nie odebrał. Raz, drugi. Dałam sobie spokój. Nie prosiłam o litość. Nie dostałam nawet pomocy.

A później zasnęłam w wannie, nie mówiąc nikomu do widzenia.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Krok dalej

Incepcja Matrix'a

Walcząc nocą